Jak dowiadujemy się z korespondencji Pani Joanny de Vincenz, stary, spróchniały, podniszczony zębem czasu i z oderwanym przez krakowskie wichury daszkiem krzyż na mogile Vincenzów na Cmentarzu Salwatorskim został właśnie postawiony na nowo. Z porządnego drzewa dębowego, z – w końcu – poprawionym błędem w nazwisku Ireny Vincenzowej (wcześniej: przez mylnie wyrzeźbioną literę „W”), stanął staraniem Andrzeja Kwarcińskiego sen., artysty-plastyka, konserwatora zabytków i właściciela pracowni witraży. Pojawiła się także na nowo wytrawiona i wygrawerowana, mosiężna tabliczka z nazwiskiem Andrzeja Vincenza. A wszystko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i… dzięki pewnemu heidelbergowskiemu biurku, przy którym Vincenzowie pisali swe slawistyczne teksty.
Niejako w przeddzień 50. rocznicy śmierci „Homera Huculszczyzny”, z inicjatywy szeroko rozumianego, polskiego środowiska karpackiego, z wiodącą rolą pierwszej huculskiej pary ostatniej Rzplitej, czyli Justyny i Piotra Kłapytów oraz dr. Leszka Rymarowicza, odbyło się wczoraj spotkanie przy mogile Vincenzów, mające na celu skromne uczczenie tej okrągłej rocznicy. Wśród obecnych można było usłyszeć dr Justynę Cząstkę-Kłapytową (z gaworzącym w nosidełku na plecach Andrijkiem Kłapytką), Roberta Księżopolskiego (urzędującego prezesa Towarzystwa Karpackiego), Michała Piętniewicza (z krakowskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich), Andrzeja Kwarcińskiego sen. (twórcę odnowionej wersji krzyża), jak również piszącego te słowa, dr. Dariusza Dyląga (urzędującego wiceprezesa Stowarzyszenia Res Carpathica). Po okolicznościowych przemówieniach, złożeniu wiązanek kwiatów w barwach polskich, huculskich, ukraińskich i… herbacianych (te ostatnie jako wyraz fascynacji twórczością „Homera Huculszczyzny”, entuzjazmu i optymizmu, a także szczerej dumy z pozostawionej nam w języku polskim spuścizny literackiej i filozoficznej), po odczytaniu stosownych fragmentów tetralogii „Na wysokiej połoninie”, zabrzmiał głos huculskiej trembity, w wykonaniu niezrównanego Piotra Kłapyty. Zaś po odmówieniu nad mogiłą modlitwy Pańskiej, nie mogło również zabraknąć – w czasie świątecznym – huculskiej kolędy, a na koniec krótkiego spotkania – plesowego sygnału trembitara (patrz nagranie poniżej).
Przy vincenzowskiej mogile wspominano najbliższą Rodzinę, tę polską, jak również tę huculską (po nieślubnym synu Wuja Przybyłowskiego), jak i tę współczesną, przyszywaną, czyli znanych vincenzologów (Mirosławę Ołdakowską-Kuflową i Jana Choroszego, Włodzimierza Próchnickiego i Jana Pieszczachowicza czy Jakuba Żmidzińskiego i in.), którzy nadal studiują twórczość Mistrza. Mówiono o istotnym wpływie osobowości Vincenza na Czesława Miłosza czy ówczesnych europejskich platoników. Wątek huculsko-ukraiński przewijał się w informacjach o złożeniu w tym samym czasie kwiatów pod krzyżem Vincenza w Bystrecu przez Juliję Potiakówną, jak również o zakupieniu do zbiorów archiwalnych Lwowa, likwidowanego szwajcarskiego księgozbioru Vincenza, przez znanego filantropa ukraińskiego, Mykołę Kniażyćkiego. Tę ostatnią wiadomość przyjęliśmy pozytywnie; Kraków i tak nie był zainteresowany, a do Lwowa – mimo „szengeńskiego druta” – i tak nam bliżej niż do Wrocławia. I nie chodzi tu o odległość geograficzną, lecz o odległość „syrdeczną”, jak pisał nieodżałowanej pamięci Witold Szolginia. A jak mawiał pewien rafajłowski „watażka”: Wszyscyśmy są przecież Haliczanie (że posłużę się tym postrakuskim określeniem byłych mieszkańców Królestwa Galicji i Lodomerii, pod Najjaśniej nam Panującym Cysorzem w Widniu, w miejsce nieco już zużytej przez historyków średniowiecznej formy z czasów Jarosława Mądrego, a właściwie – pochowanej zresztą w Krakowie – bł. Salomei królowej).
Brakło nam natomiast na krakowskim Salwatorze wątku węgierskiego (choć huculskie barwy pewnie i tak będą kojarzyć się niezorientowanym mieszkańcom z Koroną św. Stefana), gdzie w 1940 r. Vincenz znalazł schronienie po zwolnieniu z sowieckiego aresztu. Najpierw w zorganizowanym przez Józsefa Antalla dla polskich naukowców i artystów obozie uchodźczym w Leányfalu, a następnie w Budapeszcie i w końcu w Nógrádverőce. Przebywał tam – z przerwami – do marca 1946 r., opiekując się i jednocześnie korzystając z wsparcia najbliższej rodziny (w tym również pierwszej żony Leny) w niezwykle trudnych warunkach bytowych (uchodźcy otrzymywali zapomogę w wysokości 60 pengo miesięcznie) i oferując, na miarę swoich możliwości pomoc uciekinierom żydowskim (za co został później odznaczony medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”). W Yad Vashem zachowały się m.in. świadectwa małżeństwa austriackich Żydów, Ady i Emila Neuspielów, jak również Danka Gertnera, jednego z dwóch synów karczmarza Lejzora Gertnera z Żabia, uwiecznionego w „Na wysokiej połoninie” jako arendarz Etyk. Wspomnijmy także, iż po raz pierwszy Stanisław Vincenz znalazł się na Węgrzech w październiku 1939 r. wraz ze swym starszym synem, Stanisławem Aleksandrem, w ramach rekonesansu, przygotowującego ich późniejszą ucieczkę z okupowanego kraju przez czarnohorski grzbiet Karpat. W owych straszliwych, wojennych latach 40. powstała, właśnie na Węgrzech, vincenzowska „Parafraza Modlitwy Pańskiej”, której strofami chciałbym zakończyć moją krótką relację ze spotkania nad mogiłą Vincenzów, w 50. rocznicę śmierci Mistrza:
O Ojcze nasz, któryś – w niebie jest ponad otchłanie, nad mgławice świateł, hen na organach – oceanach gwiazd święć się Twe Imię głosami świateł – głosami ciemności. I tak Twe królestwo zbudź w duszach naszych, niech samo tryśnie jak Twe Oriony, tą samą wolą jako w niebiosach tak i na ziemi. Chleba i zdrowia i nadziei daj nam na co dzień, byśmy nie padli marnie w pustkowiu przy drodze. I odpuść nam winy, jako my odpuszczamy naszym winowajcom, odpieczętuj oczy, jako my oświecamy naszych braci młodszych. Czyż możesz wodzić nas na pokuszenie? A że nie poruszy się samo nasze serce, zbaw nas od złego – Amen.
Węgry 1941