Sentymentalna opowieść Jacka Gutowskiego o rodzinnym pobycie w Czarnohorze i o poszukiwaniu śladów bohaterów Vincenza – polskiego Homera Huculszczyzny. Rzecz działa się w 2002 roku, zapewne mogłaby i dziś, choć co rok ubywa pamięci i dawnych obyczajów…
W drewnianej chacie Hanusi i Wasyla Łucjuków wita nas zapach pieczonego w domowym piecu świeżego chleba. Wraz z moją rodziną oraz rodziną zaprzyjaźnionych Ukraińców ze Lwowa spędzimy w Krzyworówni, położonej w sercu Huculszczyzny, dwa wakacyjne tygodnie. Gospodarze na czas naszego pobytu przenoszą się na poddasze, a my zajmujemy cały dół: dwie izby sypialne oraz obszerną sień-jadalnię z werandą.
„Całość chaty nie tonie bezbronnie w otoczeniu zieleni czy bieli zimowej i nie gubi się w podmurowaniu. Odcina się od terenu jak odrębne ciało, co więcej, zamyka się zakutana, nawet opancerzona. Szczególnie dawne chaty zawierały się zawzięcie niby twierdze, czasem nie byle jakim obwarowaniem. (…) ukazują się zdziwionemu wędrowcowi obwarowane i zawarte szczelnie zameczki drewniane. Nieraz podobne kapliczkom o powyginanych uroczo kopułkach, daszek do daszku nachylony przyjaźnie, półpiętrowe – przyziemne gniazda-zacisza, a cacka budowlane. Bywają grażdy obszerne i malutkie, w szczegółach styl ich nieco samowolny, każda nieco inna, ale zasada ta sama, że po obu stronach chaty otacza je tabor zabudowań gospodarczych z dachami niższymi od chat a spadającymi na zewnątrz. Tu i tam, gdzie tylko zdołają się wepchnąć, tulą się do nasady chaty, a wybiegają poza nią. A ona, niby opierając się na nich bokiem dachu, bierze je pod skrzydła i tuli do siebie.”
Dzisiejsze domy huculskie, w tym chata Łucjuków, to proste drewniane chaty o spadzistych dachach, kryte blachą, przypominające nieco chaty w stylu zakopiańskim. Wyróżnia je tradycyjny wystrój wnętrza – wyszywane w charakterystyczne wzory makatki i liżnyki na ścianach ze świerkowych desek, obok nich ikony i stare portrety przodków rodu w barwnych strojach huculskich, tych samych, które do dzisiaj wiszą w szafach, przechowane z dziada-pradziada na odświętne okazje. Któregoś dnia przebierzemy się w nie wszyscy, aby wykonać pamiątkowe zdjęcia. Nasz zachwyt wzbudzi szczególnie kobiecy naszyjnik, wykonany ze srebrnych monet z czasów Marii Teresy i późniejszych, polskich monet z czasów międzywojennych, który w swoisty sposób wyraża historię tej ziemi. Chata otoczona jest ogrodem i łąkami, na których pasie się półdziko marżyna – konie, świnie, owce i głównie krowy, które same zbierają się na udój o określonej porze. Okoliczne chaty, rozmieszczone na stromym stoku, zamieszkuje klan Zelenczuków, z rodu których pochodzi Hanusja. A w dolinie, dwieście metrów poniżej, szumi Czeremosz. Ten szum i dzwonki pasącej się i wędrującej swobodnie po wsi marżyny, to jedyny dźwięk jaki nam towarzyszy, gdy milknie gwar rozmów, a cień ramienia Ihreca powoli przesuwa się ku górze po zboczu Synyci. Jedynie on zwycięża majestatyczną ciszę odbijającą się od gór.
„Nieraz z daleka już się witają, wołają z pełnej piersi, aż lasy odhukują:
– Zdrowiście, Wasylku luby? Sława Isu!
Odpowiedź równie gromka:
– Na wieki Bohu sława i wam Dmytryku!
– Zbliżają się, ściskają dłonie, potrząsają rękami, starzy ludzie po dawnemu całują się wzajemnie w ręce.
– Boże pomahaj w drodze!
– Daj Boże i wam!
– Czy dużi? (Czyście mocni?)
– Dobrze, jak wy?
– Jak się wam trwa? Jakeście dniowali? Jak spali?
– Myròm. (W spokoju).
– A rodzina?
– Myròm.
– A ojcowie?
– Myròm.
– Żonka-gazdyńka, dziateczki?
– Myròm.
– A co słychać w dolinach, pobratymie słodki ta godny?
– Dobrze tymczasem, Bóg świąteńki cierpi nas, łaskaw jakoś.
– A co na wierchach?
(…) Siadają, kurzą fajki, coraz bardziej zbliża ich rozmowa. (…) Po tych powitaniach niezbędnych zaczynają sobie opowiadać gazdowie nieco dokładniej, co słychać we wsi, a co na świecie. Ciekawy to i cudowny sposób (przez obcych wędrowców zwany huculskim telefonem), którym po górach rozszerzają się wieści i docierają do najdalszych zakątków.”
Nazajutrz wczesnym rankiem budzi nas rześki kobiecy głos. Dobryj deń, ja ciocia Wasyla, a de Hanusja? Nawet moja znajomość ukraińskiego pozwala rozpoznać huculski dialekt. Wiele w nim, jak i u polskich górali, słów zapożyczonych z języków nizin okalających Karpaty: polskiego, słowackiego, rumuńskiego, węgierskiego. Akcent, jak w polskim, pada wcześniej, na drugą, charakterystycznie przeciąganą sylabę, a nie jak w ukraińskim na ostatnią (np. huculskie Zelénczuk zamiast ukraińskiego Zełenczúk). Także ostatnie słowo frazy jest melodyjnie rozciągane. Potakiwanie wyraża się węgierskim („zakarpackim”) ijooo.
Ciocia gospodarza przybyła pomóc zapracowanej Hanusi w przygotowywaniu posiłków dla nas. Jej i Hanusi specjalność to tradycyjne huculskie potrawy: banysz, pidbitok, bryndza, budz, kulesza, wareniki z afinami albo z cebulą i ziemniakami („z cebuleju ta kartofleju”), różnie przyrządzane grzyby, jarzynowe i grzybowe zupy oraz wywary z lokalnych ziół jako napoje. Przybyła niewzywana przez nikogo z odległej o 15 km Werchowyny, coraz częściej po staremu nazywanej Żabiem (hucul. Ziébie).
– Ludzie mówili, że u Hanusi goście, tak ja ne snidała i pryszła.
Przypominam sobie fragment z powieści Vincenza o dorocznej podróży duszpasterskiej proboszcza Krzyworówni do leżącego w głębi Czarnohory Bystreca. Nim ksiądz przebył połowę z górą dwudziestokilometrowej drogi – w Bystrecu, przy kapliczce, ludzie czekali zebrani na nabożeństwo…. Wkrótce, dzięki „huculskiemu telefonowi”, stajemy się ogólnie znani i rozpoznawani nawet w odległych, porozrzucanych prisiłkach i osedkach, do których wędrujemy przez niekończące się strome łąki, poprzegradzane woriniami, tradycyjnymi ogrodzeniami, wykonanymi ze smrekowych drągów. Po wstępnym, obowiązkowym powitaniu: – Sława Isusu!, – Sława na wiki Bohu! – zawsze jest czas na niespieszną, serdeczną rozmowę.
„Ten i ów gazda był na chramie w Jasieniu węgierskim albo na jarmarkach w Kosowie, w Syhocie na Węgrzech, a drugi aż w Stanisławowie i to nie raz. (…) Ale znów dużo takich było dawniej i dziś się zdarzy niejeden, co ani razu nie byli nawet w Kosowie. Jak to się mówi: od urodzenia nie bywali w mieście żadnym, ani nikt z ich rodu. O mieście tylko tyle słyszeli, że tam śmierdzi, aż dusi, nie ma wody, nic nie widać, że ciasno i strasznie. Stąd też domy nastawiane jeden drugiemu na głowie i tak też biedacy ludzie latami mieszkają, jeden drugiemu na głowie się tłoczą. Zdarzy się jednak, że taki „niechożały” (nieuchodzony) gazda musi się wybrać gdzieś daleko do miasta, czy do Kosowa, czy do samej Kołomyi. Wtedy jest źle. Gazda, podobnie jak jego nieuchodzony koń, co latami pustuje na pastwiskach, stracha się łatwo, traci wiele czasu, gubi różne rzeczy. Na dolskich gościńcach fury śpieszą się okropnie, nie wiadomo po co. Woźnica wrzeszczy i grozi z daleka, a tu gazda zagapi się i już fura najedzie nań, zrani konia, trąci człowieka. I jeszcze ten woźnica dolski, paskudne człowieczysko, najmniejszej grzeczności nieświadom, widać że z pustego rodu, nawymyśla tak, że w górach za takie głowę by zrąbali. A ten jakoś nic, jedzie sobie dalej. Marny naród. Do miasta przychodzi gazda albo zbyt rano o świcie i tam wyczekuje cierpliwie przed urzędem do południa, albo choć i w biały dzień przyjdzie, ale dla nich czegoś za późno, czekajże teraz przez noc. Tam u nich swój czas. (…) Ale niech tutaj w góry przylezą te łaty miastowe! Tam gdzie byle mizerny chłopczyna w godzinkę pobiegnie po ser czy masło i wróci, ot tak rzec, parę kroków do stai na tej połoninie, którą stąd widać, powiadają, że to wycieczka. Jeden dzień śpią przedtem, a dwa dni potem. Idą jak barany za procesją pogrzebową, odpoczywają jak cyganie po sławetnej pracy cygańskiej. Potem tłumaczą, że to niezdrowo tak zanadto prędziutko latać po górach. Za to zdrowo żyć w mieście. Inny jest ten czas górski, nie może się zgodzić z obcym czasem.”
Jakże chciałbym, aby był z nami tutaj mój nieżyjący już ojciec, który zaraził mnie miłością do prozy Vincenza i do Hucułów. W pogórskiej podtarnowskiej wiosce, w której zamieszkał, uciekając w latach osiemdziesiątych z miasta na swą emeryturę – okoliczne góry mianował nazwami z Czarnohory: Baba Lodowa – Eudokia, Pop Iwan, Szpyci, a charakterystyczne postacie swych sąsiadów określał imionami bohaterów „Prawdy starowieku” i „Zwady”. W czasach, w których żył, mogliśmy jedynie z rozrzewnieniem spoglądać z Halicza na wschód w kierunku Pikuja i daleko majaczących Gorganów. Dopiero w późnych latach osiemdziesiątych okowy sowieckiej izolacji wschodnich Karpat nieco zelżały. W Czarnohorę ruszyły pierwsze od 1939 roku wyprawy polskich turystów, a dziś wędrowcy z Polski dominują na jej odludnych szlakach, o czym przekonujemy się podczas wyprawy na Popa Iwana. W Krzyworówni, gdzie stał dwór dziedzica Przybyłowskiego, dziadka Stanisława Vincenza, jesteśmy jednak jedynymi przybyszami, jacy zatrzymali się na dłużej.
„Schodząc ze schodów witał ich pan Krzyworówni, wyprostwany i wysmukły, choć siwy już, ziemianin polski, o niebieskich oczach, o łagodnej, ściągłej, nieco schorowanej twarzy. Zrównoważony, lecz smętny też, a małomówny – pierwszy gazda górski. Za nim na półpiętrowym, dość wysokim ganku stała w tłoku rodzina skupiona, lecz w oddaleniu należnym, wokół obszernego fotela, na którym siedziała sędziwa dama, matka dziedzica, zwana przez wnuki Bunia. Słońce już zaszło dawno, lecz fioletowa jej suknia słoneczniła się i promieniowała, jak gdyby cała jej duma rodowa skupiła się w tej sukni. Nikt nie odzywał się , nikt nie śmiał odezwać się dopóki go Bunia nie zagadnęła, i nikt nie ruszył się bez jej zachęty. Dopiero gdy dziedzic zeszedł na dół, zerwała się zaraz najstarsza jego córka, ulubiona przez Bunię, i zeszła za ojcem. Dyscyplina naruszyła się do tego stopnia, że wszystko, co żyło, żona dziedzica, krewni, dzieci dorosłe i małe, domownicy, a także psy, wysypało się bezładnie w dół ku gościom z połoniny. Witano się gwarnie i długo, i powszechnie. Wyłączono jednak przezornie od powitania rzekomo oswojonego młodego niedźwiedzia, zwanego Brus, i najzupełniej oswojonego, ale tylko w stosunkach z ludźmi, nie ze zwierzętami, rysia zwanego Smyk. Jeszcze zanim otwarto bramy, zamknięto je pośpiesznie do furdygi, to jest do aresztu z kamiennych głazów, który znajdował się w dolnym sadzie. Ten nieco ponury pomnik surowych czasów, jeszcze przed stu laty przeznaczony dla dzikich napastników, teraz miewał tylko chwilowe zastosowanie dla takich domowników jak Brus i Smyk. Ponownie otwarto na oścież bramę do ogrodu, w tym jednym dniu trzody połonińskie miały dostęp wszędzie. Witano je jeszcze dłużej niż ludzi. Krowy, grymaśne jak zazwyczaj , poszły od razu do młynówki, pewne, że i tak o nich zapomną. Brodziły po wodzie, popijały ją, a tymczasem chłopaki i dziewuchy ze służby dworskiej uganiali za nimi na bosaka po wodzie. Dźwigając koszyki i koryta pełne jabłek, ugaszczali krowy i cielęta. Konie i źrebięta wtargnęły hurmą przed ganek. Zwęszył je czy dosłyszał ogier ze stajni i witał donośnym rżeniem. Wówczas rżenie końskie przebrzmiało przez wszystkie podwórza i ogrody. W odpowiedzi osamotnieni Brus i smyk odpowiadali przeraźliwymi głosami. Tymczasem przed gankiem za porządkiem karmiono konie cukrem, po czym dzieci wsuwały się między konie, które już skubały sobie świeżą otawę z trawników. Zwabione hałasem pawie zbiegły się z ogrodu i posiadały na poręczach ganku. W końcu wraz z gołębiami przyleciał wcale dorodny ptak, nazywany skromnie Ptaszkiem. Był to orzeł czarnohorski, od małego chowany z kurami i gołębiami.”
Próżno szukając śladów dworu dojeżdżamy do skrzyżowania dróg, gdzie odgałęzia się – karkołomna jeszcze przed wojną – droga na przełęcz Bukowiec. Droga w dół doliny Czeremoszu wiedzie do Uścieryk, gdzie Rzeka Czarna łączy swe wody z Białą, niegdyś stanowiącą granicę polsko-rumuńską. Pytamy o dwór sprzedawczynię w stojącym u zbiegu dróg spożywczym kiosku. Wskazuje ubranego w dawno zużytą marynarkę stojącego opodal starszego człowieka. Starszy – u Hucułów znaczy ponadosiemdziesięcioletni. Staruszek liczy sobie w rzeczy samej ponad dziewięćdziesiątkę, słabo słyszy, ale dwór pamięta świetnie.
– Wróćcie jakiś kilometr w górę doliny, gdzie stoi wzdłuż drogi trzynaście sosen. To jedyna pozostałość ogrodu. Teren dworski rozparcelowano i zabudowano domami – informuje z wyraźną nostalgią w głosie. Wszystko przemija, i my także, i nasz czas – dodaje z zagadkowym uśmiechem. Jak Wasze nazwisko? – pyta Igor, mój ukraiński przyjaciel ze Lwowa. Starzec z trudem wraca myślą ze świata wspomnień i mimo, że rozmowa toczy się po ukraińsku, odpowiada z wyraźnie polskim akcentem: Przybyłowski. A więc napotkaliśmy potomka dziedzica z Krzyworówni! Spoglądamy w górę doliny Waratynu. Pytam po polsku o kuźnię i kowala Sawickiego. Zgodnie z oczekiwaniem nazwisko Sawicki nic mu nie mówi. Wszak jedyny potomek kowala Piotruś Sawicki – panicz Ryś, opisany przez Vinzenza, zginął bezpotomnie w końcu XIX wieku. Ale kuźnia istniała jeszcze niedawno. Ot tam, nad potokiem – wskazuje.
„W tym miejscu, gdzie stroma i kręta droga, idąca wśród głazów i berd wąwozem Waratynu, z przełęczy Bukowca schodzi na równię , stoi z lewej strony wysoko wśród głazów kapliczka z wyrzeźbionym świętym, błogosławiącym z góry przechodniów, poniżej zaś po prawej stronie drogi, olbrzymi głaz wielkości leśnej koliby, zwany „żydowskim kamieniem”. Nazwa pochodzi stąd, że stoczył się on przed wielu laty, podobno nakrywając wraz z konikiem i małym wózkiem młodego Żyda, nabożnego biedaka i wędrowca z bractwa chasydów, gdy wracał w stronę Kosowa. Jeszcze teraz po lewej stronie drogi wiele podobnych głazów sterczy wysoko, czyhając, zda się , na przechodnia. Miejsce puste i urocze. Tam właśnie znajdowała się stroma ścieżka, zdążająca od Bukowca ku domostwu Foki, od razu pnąca się w górę. Grażda Foki stanowiła (…) kompleks chat i budynków zawikłany dziwacznie, ale organicznie, i połączonych ze sobą za pomocą korytarzy krytych i krętych lub otwartych galeryjek w kształcie podłużnych altan. Pierwotnie zamknięte obejście grażdy zostało przez to rozsadzone. Zamknięty, ciemny ganek łączył starą grażdę z nową chatą w skos w tyle położoną, do której przybudowane były nowsze budynki gospodarcze. Z tyłu zaś były nowe i duże stajnie i obory, połączone gankiem otwartym z jeszcze jedną chatą, jasną i nową, zaopatrzoną w dość duże okna. W niej mieszkali po latach przybrani synowie Foki.”
Nasz samochód mija resztki „żydowskiego kamienia”, rozsadzonego podczas poszerzania drogi i bez trudu pokonuje serpentyny wiodące na Bukowiec. Z przełęczy ruszamy pieszo, grzbietem – na wschód. Gdzieś tutaj musiała stać szumejowa grażda. Nazwisko Szumej nie mówi nic napotkanym w drodze ludziom, taszczącym na plecach worki z zakupami, ale Foka tak – to jedno z najpopularniejszych nazwisk we wsi Jasienów (Jasienowo), czyżby nadane jego przybranym synom? Poza muzealnym obiektem na Zarzeczu jedyną w okolicy zamieszkałą grażdę znajdujemy już tylko, po długim błądzeniu w lesie, u szczytu Ihreca. Zamieszkuje ją od czasu wybudowania w 1925 roku rodzina Potjaków. Chętnie udzielają nam schronienia w chacie przed padającym deszczem. Jak inni Huculi żyją ubogo z hodowli krów i owiec, wyrębu lasu. Miesięczny dochód netto na osobę pracującą rzadko przekracza tutaj 150 hrywien (ok. 25 USD). Podczas wieczornych rozmów Wasyl Łucjuk opowiada o tragicznych i ciężkich czasach ostatniego półwiecza. W przeciwieństwie do mieszkańców wielu regionów Ukrainy, nie odnajdujemy u Hucułów śladów nostalgii za radianskimi czasami i kołchoźlaną stabilizacją. Na ruinach spalonej w czasie wojny cerkwi w Żabiem, huculskiej stolicy, zbudowano stojący do dzisiaj budynek obwodowego komitetu partii (rajkomu). „Wyzwoliciele” spalili także istniejący w Krzyworówni przed 1939 rokiem budynek ukraińskiej organizacji oświatowej Proswita. Gazdom odebrano ziemię, połoniny i założono kołchozy. Najdłużej ponoć nie chcieli wyrzec się swej własności mieszkańcy Kosmacza, tego samego w którym zginął Dobosz, legendarny huculski opryszek. Najbardziej opornych wobec nowego systemu wywożono do łagrów… Wielu nie wróciło już nigdy, jak Petro Szekieryk-Donykiw, huculski działacz społeczny i kulturalny, poseł na Sejm RP, który w jego obradach uczestniczył w huculskim stroju. Te zabarwione ludzkim cierpieniem historie zawsze będą przychodzić mi na myśl podczas czytania fragmentu „Barwinkowego wianka” poświęconego Syrojidom, podludzkim, złym istotom z huculskiej mitologii i ich ojczyźnie – krajowi niewoli.
Pomimo formalnego istnienia spółdzielni we wsi faktycznie respektowano istniejące w ludzkiej pamięci dawne granice łąk i lasów, toteż po 1990 roku, już w niepodległej Ukrainie, nietrudno było je odtworzyć. Nie myślcie że myśmy tę ziemię zabrali dziedzicom Przybyłowskim – mówi z nieskrywaną dumą Wasyl o gospodarstwach klanu Zelenczuków – nasi przodkowie kupili ją od nich uczciwie, jeszcze za Polszczy. Zrujnowanego przez wkraczające w 1939 r oddziały sowieckie kościółka katolickiego w Żabiem nie odbudowano do dzisiaj. Tych, którzy wystarczająco energicznie poczuwali się do polskich korzeni i uniknęli wcześniejszej eksterminacji, przesiedlono na teren województwa opolskiego i wrocławskiego. Wielu mieszkańców okolicznych wiosek ma tam swych krewnych do dzisiaj, o czym świadczą numery rejestracyjne samochodów odwiedzających Krzyworównię – ojciec Wasyla mieszka we Wrocławiu. Po wojnie wybudowano we wsi nową szkołę, dom ludowy i gminną banię, rosyjską odmianę sauny. Założono także muzeum Iwana Franko – w chacie, w której przebywał ukraiński wieszcz. Stanisław Vincenz znał i cenił poetę, a nawet postawił jego popiersie przy swym dworku w Słobodzie Rungurskiej. Jak czytam we wstępie ukraińskiego tłumaczenia pierwszego tomu „Na wysokiej połoninie”, wydanego w 1997 r: „po tragicznym wrześniu 1939 r. Vincenz, wraz z synem Andrzejem, trafił wraz z 6000 więźniów do więzienia w Stanisławowie”. Został stamtąd zwolniony wskutek interwencji stowarzyszenia ukraińskich literatów po kilku miesiącach, po czym zamieszkał w swym letnim domku w ukochanym Bystrecu. Na krótko – po kilku miesiącach, potajemnie, wraz z żoną przekradł się przez Czarnohorę na węgierską stronę, prowadzony przez wiernego huculskiego przyjaciela Biłohołowego, i nigdy już do swej umiłowanej ojczyzny nie wrócił… Ciocia Wasyla doskonale pamięta tamten dzień i pusty rankiem, otwarty dom. Jako młoda wówczas dziewczyna pracowała u Vincenzów w roli służącej. – W domu panowała równość. Wszyscy siadaliśmy razem do stołu przy posiłkach, a pani Irena Vincenz własnoręcznie zaplatała mi warkocze. Po wkroczeniu wojsk niemieckich i węgierskich pani przyjechała na krótko – zapewne zabrać jakieś rzeczy. Chciała wtedy zabrać mnie ze sobą, ale mój ojciec się na to nie zgodził… Często słyszymy od naszych rozmówców: O Vincenzie nikt tutaj nie powie złego słowa! To wiele znaczy, po latach antypolskiej indoktrynacji…
Za niepodległej Ukrainy w muzeum Iwana Franko, gdzie często zatrzymują się przybywający tu turyści, otworzono pokój poświęcony Vincenzowi, którego sowiecka propaganda nie tak dawno skazała na niebyt. Przetrwał w ludzkiej pamięci. Szkołę niedawno wyremontowano, podobnie jak dom ludowy. Wraz z muzeum, urzędem pocztowym, przystankiem autobusowym i kilkoma sklepami stanowią senne centrum wsi. Tylko gminna bania już nie działa, „uległa decentralizacji”. Zamiast gminnej, ambicją wielu gospodarzy jest uruchomienie małej, własnej, przy chacie w ogródku.
„Lasy stare, pamiętające dawną swobodę, witały radosnymi okrzykami te pieśni, których nie słyszały przez cały czas niewoli, przez pół wieku. Wracała kolęda z tamtego świata, pytała w imieniu Ojców:
Cóż tam porabia nasza warstwa sławna?
Czy wiara taka jak starodawna?
Czyli w kościołach modlą się szczerze?
Czyli się kłonią Tajnej Wieczerzy?
Czy dzierżą mocno starowieku wiarę,
Prawdę swobodną, jak ojce stare?
Kolęda znalazła wszystko po staremu. Nie zgasła jeszcze stara prawda. Starzy ludzie witali kolędę ze łzami w oczach. Gdy pod oknami zagrały skrzypki i trembity, gdy zadzwonił dzwoneczek kierownika kolędy, gdy młode głosy huknęły: „Czy śpisz czy czuwasz gospodareczku?” Odpowiadano z chaty gromko: „Prosimy, prosimy panowie kolędniczkowie”. Kolędnicy rzędem stawali pod oknami, podnosząc ogromne topory jak wojownicy starowieku. W chacie zaś dzieci w radosnym przestrachu pchały się do okna, niepewne, czy może gdzieś w tłumie kolędników nie ukryły się janheły skrzydlate, czy z tyłu za trembitarzami, nie kroczy sam święty Mikołaj. Widziały, jak wśród świateł czerwieniły się stroje kolędników, jak błyskały topory w tańcu, jak na śniegu kotłował pląs.”
Jak kiedyś po zakazach austriackich, tak po 1990 roku po sowieckich, wróciła na Huculszczyznę tradycja zbiorowego kolędowania z muzyką, tańcami i śpiewem. Wasyl należy do najbardziej entuzjastycznych organizatorów grupy ponad stu kolędników, których widzimy na zdjęciu obok krzyworówniańskiej cerkwi. – Wiele się tutaj zmieniło – opowiada stary Zelenczuk, emerytowany cieśla, ojciec Hanusi – tylko 300-letnia cerkiew w Krzyworówni stoi na swoim miejscu. A drewno w niej bez uszczerbku – dodaje fachowo. Nawet ta sama plebania, w której mieszkał stary ksiądz Buraczyński istnieje do dzisiaj. U nas nie było żadnych konfliktów na tle religijnym – dodaje Wasyl, porównując Huculszczyznę z innymi rejonami Ukrainy, gdzie często dochodzi do sporów pomiędzy grekokatolikami i wiernymi różnych odłamów prawosławia. Po likwidacji cerkwi greko-katolickiej (unickiej) przez władze sowieckie naszą cerkiew przekształcono w prawosławną i dziś taką pozostała. Jako parafianie podlegamy ukraińskiemu patriarchatowi w Kijowie.
Mimo to na ścianie cerkwi widnieje pamiątkowa tablica poświęcona unickiemu metropolicie Lwowa Szeptyckiemu i jego słynnemu listowi apostolskiemu „Do moich braci Hucułów”. Na Huculszczyźnie prawie wszystkie parafie należą do prawosławnego patriarchatu kijowskiego lub ponownie stały się greckokatolickie. Tylko nieliczni zamieszkali w Werchowynie Moskale – jak Huculi nieodmiennie określają potomków Rosjan przybyłych po 1939 roku, aby budować zręby sowieckiej administracji – założyli tam cerkiew prawosławną patriarchatu moskiewskiego. Dzisiejszy proboszcz Krzyworówni, Iwan Rybaruk, osobiście pojechał wraz z grupą prawosławnych i unickich Hucułów do Kijowa przywitać Papieża. W wydawanym w Żabiem Kalendarzu Huculskim widnieje zdjęcie wykonane w czasie udzielania mu osobistego błogosławieństwa przez Iwana Pawła II.
„(…) wiele lat temu garstka gazdów huculskich, ze sławnym Foką Szumejowym i rzeźbiarzem Markiem Mehedennym na czele, pojechała pod opieką księdza metropolity lwowskiego do Rzymu. W delegacji do papy-rymskiego, do samego Ojca świętego! Powiadają niektórzy, że tam, a nie gdzie indziej jest pępek ziemi. Przekazują też i dużo o tym gadają, że bardzo by dobrze tamtędy jechać na umieranie, bo bliżej nieba. Nie wiadomo jak z tym naprawdę, ale oni nie po to jechali. Pojechał też z nimi Andrijko. (…) Ku przerażeniu wszystkich Andrijko zerwał się i był już u kolan Ojca świętego. W dole nad błyszczącą podłogą błyszczała potężna łysina Andrijkowa okolona długimi włosami, które odbijały się od jaskrawej czerwieni serdaka i jakoś zanadto się rozwichrzyły. A na podniesieniu papieskim wznosiła się sucha wyrzeźbiona czaszka starca, z ostrym nosem i włosami białymi jak mleko. Rozczulony Andrijko oglądając z bliska tamtą piękną głowę, lubując się jej widokiem, odezwał się wprost do papieża. Zadudnił połonińskim głosem: Dziadeczku luby! Panotczyku święty! Znasz ludzki język czy nie? Bo gdybyś znał, sieroto, to bym ci zaraz opowiedział Dziwa to i najtajniejsze. Rozsadza mnie bratczyku, nagwarzyć się z tobą . Może by o zagadkach, co świat przewrócą? A może o schodach niebiesnych? Dla kogóż to chowałem?”
Papa Rymskij – Polak, rozumiejący doskonale ich ojczystą mowę, jest dla Hucułów niekwestionowanym autorytetem. Jadąc na Huculszczyznę z katolickiej Polski nie sądziłem, że spotkam tam ludzi, którzy zadziwią mnie swą wiarą w Chrystusa, wyrażaną tak głęboko swym życiem, nie tylko w codziennym powitaniu. Tutaj nikt nie może czuć się sam, pomimo oddalenia swojej chaty, odległej od sąsiadów o kilometry stromych ścieżek. Na hali pod szczytem Synyci spotykamy samotną chatkę, zamieszkałą przez osiemdziesięcioletnią, pogodną, jak wszyscy chyba Huculi, staruszkę. – Ja już nie schodzę na dół – ludzie odbierają mi rentę i robią potrzebne zakupy. My wszyscy tu sobie pomagamy, bo inaczej każdy sam zginąłby tu w górach – opowiada o pomocy swych sąsiadów. Iwan Rozwadowski, sąsiad Łucjuków, wiezie nas swym półciężarowym, kilkunastoletnim mercedesem na wycieczkę do Dzembroni, eksponowaną, wyboistą, niekończącą się drogą w górę doliny huczącego i pieniącego się obok Czeremoszu. Bez wahania zatrzymuje samochód widząc innego kierowcę, pochylonego pod klapą zdezelowanego moskwicza: Brateńku lubyj, czy to coś poważnego, czy mogę coś pomóc? Po chwili razem uzupełniają płyn w chłodnicy wodą nabraną z rzeki. Zwracają się do siebie jak przed wiekami! Nie wyobrażam sobie takiej bezinteresownej pomocy we Lwowie – stwierdza z zachwytem Igor. Vincenz opisuje huculską wiarę w istnienie Rachmanów – dobrotliwych, pogodnych, życzliwych i łagodnych ludzi zamieszkałych w wysokich górach daleko, na wschodzie. Rachmanny – znaczy tutaj łagodny, dobry, miłosierny, uosabiający te cechy. Na Huculszczyźnie obchodzono pięć tygodni po Wielkim Tygodniu tzw. rachmańską wielkanoc. Przykładano wtedy ucho do ziemi słuchając, jak Rachmani – daleko, w swym kraju, biją radośnie w dzwony po spożyciu świątecznych jajek, jakie skleiły się same ze skorupek poświęconych i wrzuconych do Rzeki przez Hucułów w Wielką Sobotę i zaniesionych przez wodę do ich kraju. Podobno tradycja o Rachmanach wzięła się ze staroruskiego latopisu Nestora, relacjonującego wrażenia greckich (bizantyjskich) podróżników o Brachmanach zamieszkujących Tybet. Vincenz dopuszcza także wpływ hebrajskich przekazów chasydów, licznie kiedyś zamieszkujących te rejony, a nawet wpływ islamu. W drodze powrotnej, czekając w pięciogodzinnej kolejce na granicy ukraińsko-polskiej, przeglądam papieską encyklikę Dives in misericordia. Wszak polskie placówki na przejściu granicznym przybrane są w biało-żółte flagi z racji odbywanej właśnie pielgrzymki Ojca Św., poświęconej Bożemu Miłosierdziu. Wpadają mi w oczy zdania, których sens mocno spaja moje refleksje: „Drugie z wyrażeń, które w słownictwie Starego Testamentu służy dla określenia miłosierdzia to rahamim.(…)w swym źródłosłowie wskazuje na miłość matczyną (rehem=łono matczyne). (…) rodzi całą skalę uczuć, a wśród nich dobroć i tkliwość, cierpliwość i wyrozumiałość, czyli gotowość przebaczania”.
Wracam myślą do rozmów z Wasylem o trudnym dniu dzisiejszym Huculszczyzny i całej Ukrainy, o niepewnej przyszłości. Wraz z Igorem jesteśmy pewni, że ta kraina, tak gościnna i atrakcyjna przyrodniczo i kulturowo może, podobnie jak w czasach drugiej Rzeczypospolitej, stać się ponownie Mekką polskich i, szerzej, zagranicznych turystów i letników. Wasyl wraz z Igorem, z uznaniem i pewną dozą zazdrości patrzą na rozmach reform społeczno-gospodarczych, jakie zmieniły obraz zachodniego sąsiada ich ojczyzny. Nam trzeba ukraińskiego Balcerowicza – nieodmiennie konkludują nasze dyskusje. To, czy wasz rejon będzie w przyszłości licznie odwiedzany przez zagranicznych letników, zależy tak od stabilności Ukrainy, jak i od samych Hucułów – odpowiadam. Rozwój agroturystyki jest hamowany przez kiepskie warunki sanitarne – nawet w bogatszych huculskich chatach. Korzystając z wychodka – sławojki, jaką zasłynął ponad 70 lat temu ówczesny minister oświecenia publicznego i wyznań religijnych, rozpościerającej wówczas nad Czeremoszem swą jurysdykcję drugiej Rzeczypospolitej, doceniam ogrom dokonań polskich samorządów gminnych, które budując w ciągu ostatnich 10 lat tysiące kilometrów wodociągów i kanalizacji, nadrobiły szybko dziesięciolecia zaniedbań w tym zakresie. – W tym kraju nie myślano o sprawach bytowych nawet w takim stopniu jak w PRL – mówi Igor. Wasza władza ludowa dopuszczała, mimo wszystko, porównania z zachodnimi statystykami liczby samochodów przypadających na rodzinę, chociaż stosunkowo słabo w nich wypadaliście. W imperium sowieckim w ogóle takich statystyk nie brano pod uwagę. Po uzyskaniu niezależności przez Ukrainę podano natomiast do wiadomości inną przerażającą statystykę: w ZSRR jeden czołg przypadał na cztery rodziny! Stąd ta głęboka zapaść poziomu życia z której musimy się wydostać! Tak tutaj, jak i na całej Ukrainie. Bez względu na przyczyny – dystans do nadrobienia jest rzeczywiście ogromny. A odpowiedź na pytanie, czy na Huculszczyznę wróci przedwojenna, turystyczna prosperity jest bez wątpienia jednocześnie odpowiedzią na pytanie o poziom życia i przyszłość materialną samych Hucułów. Oby była odpowiedzią pozytywną! Życząc im tego z całego serca wypowiadam do ukraińskiego celnika dwa słowa: – Do pobaczenja! – Wsioho wam dobroho! – odpowiada.
Autor: Jacek Gutowski
Wszystkie cytaty pochodzą z pierwszego tomu tetralogii Stanisława Vincenza „Na wysokiej połoninie” pt. „Prawda starowieku”, wyd. PAX Warszawa 1983.
Wszystkie materiały wizualne i audytywne znajdujące się w bibliotece internetowej Stowarzyszenia „Res Carpathica”, tak w całości, jak i w odniesieniu do ich części składowych: tekstów, zdjęć, filmów i nagrań dźwiękowych – zarówno współczesnych, jak i archiwalnych, są objęte i chronione prawami autorskimi, wobec czego jest zabronione wszelkie wykorzystywanie ich na jakichkolwiek nośnikach bez wskazania źródła oraz uzyskania zgody ich autorów i właścicieli zbiorów.