Polany Surowiczne to niezamieszkana dziś dolina we wschodniej części Beskidu Niskiego – wieś wysiedlono w 1945 roku. Ślady dawnych dziejów jednak pozostały. Jednym z nich jest grób lekarza „szpitalu lwowskiego”. O odkrywaniu jego tajemnic i pożytku z czytania dziewiętnastowiecznych gazet pisze Witold Grzesik.
Cholera
Cholera. Dla nas wyrażenie ekspresyjne, choć nader łagodne w dzisiejszych czasach, przegrywające zdecydowanie z bardziej brutalnymi słowami wskazującymi stan emocjonalny jednostki. W XIX wieku zaś budząca strach nazwa choroby (łac. Cholerae), na którą nie było wówczas dobrego lekarstwa. Ponieważ charakter cholery nie był znany, nie potrafiono także skutecznie przeciwdziałać zarażeniu. I tak szerzyło się owo nieszczęście po wielkich połaciach kraju, zbierając bardzo obfite żniwo. Wystarczy przytoczyć Wikipedię, gdzie o cholerze czytamy tak: „Cholerę cechuje śmiertelność koło 1% (skrajnie do 20%) przypadków prawidłowo leczonych i 50% przy braku leczenia”. Owe 50% brzmi zresztą dość optymistycznie, bywało w dawnych wiekach gorzej. Charakter choroby rozpoznał dr Robert Koch dopiero w 1883 roku, od tego czasu można było konsekwentnie zapobiegać jej rozwojowi i rozprzestrzenianiu. A tak naprawdę wystarczało zachowywać elementarne zasady higieny…
Niestety, zanim rozpoznano wroga, dziesięć lat wcześniej, bo w roku 1873, opanowała Galicję kolejna już epidemia. Z początkiem lata prasa zaczęła donosić o coraz większej liczbie zachorowań. Szerzył się mór i w miastach, również tych największych, i we wioskach. Niech przemówią liczby: ukazujący się we Lwowie Dziennik Polski pisał tak (we wszystkich cytatach zachowano pisownię oryginalną):
„…nie podajemy nazwisk miejscowości, w których się pojawiła lub wygasła cholera, bo wykaz taki zająłby co najmniej połowę jednego numeru naszego Dziennika. Poprzestajemy przeto tylko na podaniu cyfr (…): w czasie od 15. sierpnia (…) w ciągu 14 dni grasowała cholera w 67 powiatach a 1,732 miejscowościach, w których do pozostałych 9,241 chorych przybyło 74,550 tak, iż zdrowiało 40,732, umarło 28,846, a pozostało w leczeniu 14,243 (…) w wykazie z pierwszej połowy sierpnia wymieniło namiestnictwo 17 tysięcy i kilkaset umarłych na cholerę, co daje (…) w ciągu jednego miesiąca sierpnia 45,846 umarłych…”
Metody walki z chorobą podejmowano różne i z różnym skutkiem. We wsiach próbowano wszelkich sposobów. Otóż, we wsi oznaczonej jedynie literą „S” :
„…grasowała w ostatnich czasach silnie cholera (…) zachorował brat wójta: naturalnym sprytem obdarzony wójt, obwija chorego w mokry koc i wkłada to zawiniątko w piec, z którego właśnie chleb wyjęto, i to tak głęboko, iż z wązkiego otworu pieca zaledwie głowa pacjenta na zewnątrz wyglądała. Po tej operacji w dzień później wyzdrowiał chory, a zaniemógł wójt, który natychmiast po emigracji brata z pieca, weń się ulokował. Równocześnie zachorowała mu i ukochana połowica i niestety, gdy piec był zajęty przez męża, przeniosła się do wieczności. Od tej chwili aż do ustania cholery, trudno było znaleźć wolnego pieca; wszędzie znalazłeś pacjentów.”
Trzeba przyznać, że pióro redaktora, lekkie i nieco złośliwe, nadaje koloryt takiej opowieści. Były też większe okropności, których dokładnych i dosadnych opisów tu nie zacytuję: w grę wchodziły kołki osikowe, wbijane w uprzednio ćwiartowane członki niedawno zmarłych, którzy jako upiory i wilkołaki mieli chodzić po śmierci i roznosić chorobę. Jako lekarstwo podawano chorym krew wyduszoną ze świeżych zwłok wyciąganych z grobu. Wyciąg artykułów z ówczesnej prasy, opisujących podobne ludowe antycholeryczne środki zaradcze, mógłby być całkiem interesującym opracowaniem, ale tylko dla czytelników o mocnych nerwach.
Oczywiście do pracy ofiarnie przystępowali lekarze. Nie znając zasad prewencji nader często zarażali się od chorych niosąc im pomoc. Apel o ich wysiłki był powszechny. 4 sierpnia lwowski magistrat wydał obwieszczenie:
„Z powodu pojawiającej się w naszem mieście cholery, wzywa się panów doktorów medycyny i chirurgów, chęć mających nieść pomoc chorym cholerycznym za djetami dziennymi, a to: po 10 złr. dla panów doktorów medycyny, za po 5 złr. dla panów chirurgów, aby się zgłosili do fizyka miejskiego, który im bliższe w tej mierze udzieli wyjaśnienie”.
Gazety są pełne informacji o poświęceniu lekarzy. Choć gwoli sprawiedliwości napiszmy, że zdarzały się też bardzo krytyczne artykuły na temat medyków, którzy ze strachu przed chorobą odmawiali pomocy, a zastępowali ich odważni studenci medycyny.
A jak ktoś nie wierzył w medycynę, mógł również… nabyć wino anticholeryczne.
Cholera zaczęła ustępować we wrześniu 1873 roku, późniejszą jesienią zupełnie już nie notowano przypadków zachorowań.
Polany Surowiczne
Do Polan Surowicznych po raz pierwszy przyjechałem w 1981 roku, kiedy zakładaliśmy tam studenckie schronisko, znane i działające do dziś jako „Chałupa Elektryków”. Niedaleko naszego domu odnaleźliśmy bardzo zarośnięty i zapuszczony wówczas cmentarz – od wysiedlenia łemkowskich mieszkańców minęło wówczas już 36 lat. Większość nagrobków była mocno uszkodzona, przeważnie ich rozrzucone części były ledwo widoczne w głębokiej trawie, jeżynach i pokrzywach.
W północno-zachodniej części cmentarza leżały kawałki nagrobka zdecydowanie różniącego się od „miejscowych”. Miał kształt słupa, po bokach wykute symbole węża i trupiej czaszki z piszczelami. Wąż, w tym przypadku wąż eskulap – to znak, że pochowany jest tu lekarz. Trupia czaszka zaś – że powodem śmierci była zaraza.
Na pomniku wyryty był napis:
(pierwsze linijki nieczytelne)
LEKARZ
SZPITALU
LWOWSKIEGO
* 1847 W 26 Z.
WŚRÓD
EPIDEMI
16 SIERPNIA
1873
POKÓJ JEGO
POPIOŁOM
Tak też opisaliśmy nagrobek lekarza w przewodniku „Od Komańczy do Krempnej” z 1988 roku i w jego kolejnych wydaniach. O ile cały odczytany tekst był zapisany bardzo wyraźnym, „drukowanym” pismem, o tyle w miejscu, gdzie powinno być imię i nazwisko, znajdowały się niewyraźne wgłębienia. Nie udało się nam wówczas dowiedzieć, jak zmarły medyk się nazywał.
Cmentarz odnowiliśmy w ramach obchodów dziesięciolecia schroniska w 1991 roku. Zebraliśmy potrzebną podstawową wiedzę konserwacyjną od znanych nam fachowców, ustawiliśmy większość nagrobków na ich miejscach (niektóre wręcz wydobyliśmy spod ziemi), postawiliśmy także pomnik lekarza. Po nas konserwację prowadzili pod okiem Szymona Modrzejewskiego wolontariusze spod znaku Stowarzyszenia Magurycz.
Mijały lata, w kolejnych wersjach przewodnika informacja o „dwóch linijkach nieczytelnych” była ponawiana, aż nastał rok 2007. Trochę nieoczekiwanie trafiła się okazja wizyty w Polanach Surowicznych w majowy weekend. Jak zawsze odwiedziłem cmentarz. Miało się pod wieczór, słońce rzucało bardzo ostre promienie na pomnik nagrobny w taki sposób i pod takim kątem, że każde zagłębienie było świetnie widoczne. Podjęliśmy z synem próbę odczytania owych dwóch linijek. Trwało to długo – na koniec zapisaliśmy, że z dużą dozą prawdopodobieństwa owym medykiem zmarłym podczas zarazy jest:
Ś.P.
Dr med. EMIL
TITTEL
Tytuł i personalia lekarza są niejako wykaligrafowane w kamieniu, całkiem zgrabnym pismem, wykutym zapewne w innej chwili i chyba przez innego kamieniarza; głębokość i ostrość liter jest zbyt różna od reszty napisu.
Pamiętam, że próbowałem niemal od razu sprawdzić w Internecie, czy nie znajdę czegoś o doktorze Emilu Tittelu – ale poza wszystkimi innymi ograniczeniami w zasobach informacyjnych, trafiałem na prosty problem. Słowo „tittel” (czyli „tytuł” po niemiecku) występuje w dowolnych dokumentach lwowskich z tego okresu tysiące razy – bądź co bądź była to wówczas austriacka Galicja, z tego też powodu język niemiecki był w oficjalnym użyciu; mieszkańców niemieckojęzycznych w mieście było również wielu.
O lekarzu „szpitalu lwowskiego”
Minęło kilka kolejnych lat, pojawiły się pierwsze biblioteki cyfrowe, udostępniające dziewiętnastowieczną prasę. Podjąłem kolejną próbę. Skoro – tak myślałem – jest znana dokładna data zgonu lekarza, może znajdę o tym jakąś notkę w lwowskiej gazecie?
Dość naiwna była taka myśl. Gdzie Lwów, gdzie Polany Surowiczne. W gazetach stołecznych, a Lwów przecież miał taki status, trzeba było pisać o wszystkim, co się działo w całym kraju. Trzeba pamiętać, że ówczesna Galicja rozciągała się od Białej (tej od dzisiejszej Bielska-Białej) do Zaleszczyk. Gdzie na czterech lub sześciu stronach gazety, na których trzeba zmieścić i wiadomości z wiedeńskiego cesarsko-królewskiego dworu, i informacje o nowych wydarzeniach we Lwowie, Krakowie i Stanisławowie, i zapowiedzi ważnych towarzyskich wydarzeń, i urzędowe rozporządzenia, i kolejny odcinek poczytnej powieści, i parę sensacyj ze świata, i ogłoszenia o sprzedaży mydła lub powidła lub o tym, że stateczny pan pozna panią, i w dobie zarazy także ważne wieści o walce z cholerą w największych miastach prowincji, gdzie w tym wszystkim szukać wzmianki o tym, że gdzieś w karpackiej głuszy zmarł na epidemię lekarz? A bo to on jeden?
Próbować jednak warto. We Lwowie ukazywały się wówczas trzy krajowe dzienniki – Gazeta Lwowska, Dziennik Polski oraz Gazeta Narodowa. Wydawane były codziennie, także w soboty i niedziele, a jeżeli były ku temu specjalne okoliczności, nawet dwa razy w ciągu jednego dnia. Cyfrowa Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego miała szczęśliwie numery z sierpnia 1873 roku wszystkich trzech gazet.
Gazeta Narodowa i Gazeta Lwowska opisywały oczywiście bardzo szeroko wydarzenia związane z epidemią, podawały liczby i fakty, rozpisywały się o szczególnych przypadkach zachorowań i cudownych ozdrowień, ale głównie koncentrowały się na dużych ośrodkach miejskich – Lwowie, Stanisławowie czy Przemyślu, ewentualnie na bliskich okolicach samego Lwowa.
Jako trzecią gazetę zacząłem elektronicznie „wertować” Dziennik Polski. Zacząłem od chyba 30 sierpnia, zakładając, że przecież informacja o historii w dalekiej karpackiej wsi nie dotarłaby do Lwowa zbyt szybko. Nic nie znalazłem, cofałem się do poprzednich wydań, trochę już dla porządku otwierałem coraz wcześniejsze gazety. I nagle, przeglądając Dziennik Polski z 22 sierpnia… poczułem się jak Indiana Jones odnajdujący zagubiony skarb. Zdaje się, że nawet krzyknąłem z przejęcia, bo żona przybiegła zaniepokojona. Zobaczcie sami, co przeczytałem:
„Z pod Rymanowa. 18 sierpnia. W sobotę straciliśmy Dra Titla ze Lwowa na epidemję. Młody ten lekarz przybył przed trzema tygodniami z całym zaparciem własnego ja — z całym poświęceniem rzucił się w góry dla ratowania opuszczonego ludu. O głodzie, wycieńczony na siłach, zachorował w chwili, gdy w oddalonych górach ostatnie krople — ostatnie środki ledwie że rozdał chorym — kazał się wieźć do Rymanowa, gdzieby był mógł mieć pomoc, w Polanach choroba się tak rozwinęła, że nie można go było wieźć dalej, udał się o pomoc do miejscowego proboszcza gr. un., ten odmówił pomocy — nie przyjął pod dach człowieka poświęcenia. Kazał go umieścić w pustej zadżumionej chacie, gdzie wszyscy wymarli. Tam bez żadnej pomocy zakończył najszlachetniejszy człowiek, dla którego miłość bliźniego była jedynym prawem. Cześć jego pamięci.”
A więc nie myliłem się co do nazwiska lekarza – zapisywany był we wzmiance przez jedno „t”, ale akurat to kiedyś nie było – jak dziś – tak pieczołowicie pilnowane. Że Polany nie Surowiczne – to też jest typowe, w wielu dokumentach jest mowa o Polanach, zawsze musimy weryfikować, o które chodzi, czy o te „nasze”, czy może te koło Krempnej (czasem zwane Myscowskimi). Poza tym wszystko się zgadza. 16 sierpnia 1873 roku istotnie była sobota.
Owym proboszczem greckokatolickim, który tak surowo obszedł się z chorym lekarzem, był Joann Pasternak, opisywany w pariafalnych kronikach jako wyjątkowo dobry człowiek, dbający zarówno o stronę duchową ludności, jak i materialną cerkwi. Czy można się mu dziwić, że starał się oddalić od siebie i swojej rodziny zagrożenie zarażenia chorobą, która wówczas była we wsiach wyrokiem śmierci?
Zanim wydamy osąd, poczytajmy dalej. Okazuje się bowiem, że historia ma dalszy ciąg! Przejrzałem jeszcze raz kolejne numery Dziennika Polskiego. Ów korespondent z Rymanowa (o inicjałach P.R.) słał do centrali kolejne sprawozdania. Cóż czytamy trzy dni później? Otóż:
„Gdy jeszcze grozą przejmuje wszystkich zgon męża poświęcenia, dr. Titla, o którym wczoraj donosiłem, a już niestety zapisuję fakt (…) ohydą swą sięgający jeszcze wyżej. Zmarły dr. Titel miał w górach do pomocy dwie siostry służebniczki N.M.P., które współubiegały się w ratowaniu biednych Rusinów, a wymiatanych, jak miotłą, przez cholerę. (…) W takich warunkach dotknięta została epidemją niezmordowana Siostra Józefa, po śmierci dr Titla, siostra Marta, towarzyszka jej, zdołała przywieźć ją do Rymanowa (…) zawiozła przed probostwo i tam od księdza Laskowskiego żądała dachu. Ksiądz (…) kazał chorą umieścić w kostnicy cmentarnej (…) po usilnych błaganiach towarzyszki przeniesiono chorą do nory wilgotnej, smrodliwej, przy sądzie, gdzie zamykają kryminalistów, tam to dnia wczorajszego, rano, Siostra Józefa zakończyła żywot, pełen poświęcenia.”
A więc nie tylko ksiądz greckokatolicki z Polan, ale także proboszcz jegomość z Rymanowa bał się cholery na tyle, żeby nie ryzykować zbyt dużego kontaktu z chorą osobą. I podobnie jak w Polanach, zarażonym przyznawano w mieście miejsca na tyle poślednie, aby uniknąć z cholerykami styczności i na tyle marne, że szanse na wyzdrowienie były nikłe. Gdy w gazecie lwowskiej ukazała się taka notatka, która godziła w dobre imię władz miasta, nie mogło się obyć bez polemiki. I taka się pojawiła dosłownie po dwóch dniach, opatrzona złośliwym komentarzem naszego korespondenta.
,,Z Rymanowskiego sądu powiatowego otrzymaliśmy pismo następujące:
W korespondencji „Z pod Rymanowa d. 20 bm. powiedziano, „że przeniesiono na cholerę siostrę służebniczkę do nory wilgotnej, smrodliwej, przy sądzie, gdzie zamykają aresztantów i kryminalistów, tam to dnia wczorajszego siostra Józefa zakończyła żywot.” Tak nie było. Do aresztów tutejszych sądowych żadnego chorego nie przynoszono i nikt też na cholerę cholery w tych aresztach lub przy sądzie nie umarł. Siostra Józefa umarła, jak się dowiadujemy, w lokalu, w którym się mieści areszt gminny. Upraszamy o zamieszczenie sprostowania w najbliższym numerze swego szan. pisma. Tomkiewicz”
(Równocześnie z pismem powyższem otrzymaliśmy pismo podpisane przez burmistrza m. Rymanowa, p. Bratusa, asesora Sapeckiego i sekretarza M.Chmurowicza, w którem ci panowie zaprzeczają gołosłownie, jakoby siostra Józefa umarła w aresztach sądowych, mówią coś ogólnikowo o jakiemś wygodnem pomieszczeniu w „stancji przyzwoitej”, ale ani słówkiem nie dają do poznania, że umarła w areszcie gminnym! Czyż w aresztach gminnych jest miejsce dla cholerycznych?”
————— o —————
W kolejnych miesiącach przeglądałem kilka sąsiednich roczników gazet. Nie znalazłem w zasadzie żadnych szczegółowych wzmianek o wydarzeniach w miejscowościach tak peryferyjnych, jak wieś Polany Surowiczne. Kolejne wieści z najbliższych okolic Rymanowa kończyły się na tym mieście, ewentualnie na Krośnie, Dukli lub Brzozowie. Tym bardziej tak drobiazgowa informacja o historii z Polan graniczy z cudem.
Inspirowany notatkami o wydarzeniach w Rymanowie szukałem także, ale bezskutecznie, grobu siostry Józefy na tamtejszym cmentarzu. Zapewne spoczęła chowana naprędce w ziemnej mogile, po której śladu już nie było po kilku latach. Znalazłem tylko przy okazji nagrobek bardzo podobny do tego lekarskiego z Polan, ale o kilkadziesiąt lat starszy.
Wciąż mało wiemy o doktorze Tittelu i jego rodzinie. W jakim szpitalu pracował? Czy był wyznania katolickiego, czy może należał do jakiegoś ewangelickiego zboru (był chrześcijaninem, to pewne – pomnik wieńczy krzyż)? Musiał być dla kogoś ważnym, skoro otrzymał taki nagrobek ku swojej pamięci – jak widać, postawiono pomnik nie na darmo, czego świadectwem jest ten artykuł. Są zapewne archiwa we Lwowie, które mogą nas zaprowadzić do wyświetlenia niektórych zagadek. Czas pokaże – może ktoś dopisze kolejny rozdział tej historii?
Jedno jest pewne – historia ostatnich chwil lekarza szpitalu lwowskiego, spoczywającego na cmentarzu w Polanach Surowicznych, nie będzie już owiana gęstą mgłą tajemnicy. Kiedy zajrzycie w tamte strony, zapalcie świeczkę doktorowi Emilowi Tittelowi. 16 sierpnia 2018 roku minie dokładnie 145 rocznica jego śmierci.
Tekst i współczesne fotografie: Witold Grzesik
Materiały archiwalne ze zbiorów Jagiellońskiej Biblioteki Cyfrowej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
Wszystkie materiały wizualne i audytywne znajdujące się w bibliotece internetowej Stowarzyszenia „Res Carpathica”, tak w całości, jak i w odniesieniu do ich części składowych: tekstów, zdjęć, filmów i nagrań dźwiękowych – zarówno współczesnych, jak i archiwalnych, są objęte i chronione prawami autorskimi, wobec czego jest zabronione wszelkie wykorzystywanie ich na jakichkolwiek nośnikach bez wskazania źródła oraz uzyskania zgody ich autorów i właścicieli zbiorów.